Do Yangshouo dotarliśmy późnym popołudniem. Okazało się ono uroczym prowincjonalnym miasteczkiem, które jak się później okazało dostarczyło nam wielu niezapomnianych wrażeń. Podobnie jak Guilin zostało ono całkowicie podporządkowane turystom jednak w tym przypadku aż tak bardzo to nie raziło.
Hostel który zabookowaliśmy dzień wcześniej przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Stosunek jakości do ceny przebijał wszystkie lokum w jakich do tej pory przyszło mi spać. Jako, że następny dzień był pierwszym od dość długiego czasu w ciągu którego nie planowaliśmy dalszego przemieszczania się, pozwoliliśmy sobie na chwilę relaksu na niesamowitym tarasie widokowym na ostatnim piętrze naszego hostelu. Na obiad skosztowaliśmy specjalności regionu kaczki i ryby w piwnej zalewie. Rybę, zgodnie z chińskimi standardami wybraliśmy sobie sami, ze zbiornika wodnego znajdującego się przed restauracją… Z kolei kaczka smakowałyby by nam dużo bardziej gdyby nie fakt, że została on pokrojona na drobne kawałki razem z kośćmi.
Następnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę po okolicy. Gdy tylko oddaliliśmy się od Yangshuo zobaczyliśmy typowe wiejskie krajobrazy południowych Chin. W pewnym momencie w rowerze Błażeja pękła dętka. Udało nam się go doprowadzilić do najbliższego domu mieszkalnego pełniącego jednocześnie funkcję sklepu. Po burzliwych negocjacjach udało się zbić cenę z 100 do 40 juanów. Po 10 minutach z najbliższej miejscowości przyjechał pan których w mig rower naprawił. Okazało się, że dętka była łatana już co najmniej z 20 razy.
Następnym punktem wycieczki miała być Skała Księżycowa. Gdy dojechaliśmy na miejsce zauważyliśmy tłum pędzących w naszym kierunku kobiet. Okazało się że każda z nich chciała nam sprzedać… Colę. Próbowały nas zmiękczyć ckliwymi historiami o swoim ciężkim życiu, ale my podziękowaliśmy i wsiedliśmy szybko na rowery. Jedna z nich nie dała za wygraną, dobiegła do ustawionego nieopodal roweru i zaczęła na gonić. To się nazywa walka o klienta. Jak się okazało Valeria która zdecydowała się wspiąć na Skałę Księżycowa kosztem Jaskini Błotnej opowiedziała nam później jeszcze lepszą historią. Otóż jedna z tych kobiet wdrapała się z nią na całkiem stromą skałę podążając krok w krok, aby sprzedać jedną Colę wartości 5 polskich złotych. Dodam, że zajęło im to wspólnie około godzinę.
Grota Błotna okazała się nietrafionym do końca wyborem, gdyż błoto było zimne, a ja lekko podziębiona. Na szczęście jedno gorące źródełko uratowało moje zdrowie, a my mamy przynajmniej świetne zdjęcia. Warto było też zobaczyć jak w jednej chwili nasza przewodniczka sięga po ukryty w skałach telefon i zamawia łódź powrotną. Nic tylko zrobić podobną jaskinie w Polsce, zainwestować w dobra reklamę, a później tylko naciągać turystów, istna żyła złota ;)
Bogatsi o te wszystkie doświadczenia wróciliśmy bardzo zmęczeni do hotelu. Znużeni chińskim jedzeniem tym razem postanowiliśmy wybrać się na spóźniony obiad do restauracji z "europejskim" menu. Stała się rzecz niesamowita. Po dwóch miesiącach jedzenia w znacznie gorszych warunkach po raz pierwszy zatruliśmy się i to w dodatku całkiem czystej i schludnej restauracji. Niestety w konsekwencji dwa następne dni zamiast na Tarasach Ryżowych spędziliśmy w łóżku…
Dziewczyny poczuły się lepiej następnego dnia i połowicznie udało im się zrealizować nasz pierwotny plan. Ja, jako ta najbardziej zdeterminowana byłam tego bardzo blisko. Obudziłam się rano, stwierdziłam, że czuje się lepiej, spakowałam się, pożegnałam z Błażejem i stawiłam na dole. Czegoś jednak zapomniałam i na całe szczęście, bo ledwo udało mi się wdrapać powrotem na czwarte piętro. Wycieczka z góry na dół hostelu zakończyła się zawrotami głowy i kolejną wizytą w łazience. W konsekwencji tego dnia udało się tylko przetransportować z Yangshuo do Guilin.
Cdn. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz